Popularność książek Zbigniewa Nienackiego jest ogromna. Starsi czytelnicy znają go z „Raz w roku w Skiroławkach” i „Wielkiego lasu”, młodzi jako autora przygód pana Samochodzika. Postać sympatycznego detektywa-muzealnika po raz pierwszy pojawiła się w 1964 roku w powieści „Wyspa złoczyńców” i do tej pory powróciła w dwunastu kolejnych tomach. Nic dziwnego, że od dawna próbuje wykorzystać je kino. Efekty tych prób są na ogół przygnębiające.
„Pan Samochodzik i praskie tajemnice” to, najdelikatniej mówiąc, kolejne nieporozumienie. Szkoda tylko, że znowu ucierpiał na nim pisarz i jego popularny bohater. Nie tak dawno Janusz Kidawa zamienił „Niesamowity dwór” w trywialną błazenadę. Tarnas kalkulował inaczej: jeśli film dla dzieci, to musi być blask komputerów, feeria nadziemskich niezwykłości i ekstrawagancji. Waldemar Dziki „Cudownym dzieckiem” dowiódł, że i u nas to możliwe. Dysponował jednak precyzyjnym scenariuszem, świetnym zapleczem technicznym i nienagannym rzemiosłem. U Tarnasa zawiodło wszystko, mimo współudziału czeskiego producenta. Bo jeśli niemrawy Golem z czerwoną żarówką w głowie ma być świadectwem możliwości dwóch kinematografii, mierne to świadectwo.
Zresztą już w samym punkcie wyjścia pojawiła się zabójcza sprzeczność: reżyser nie zrozumiał Nienackiego. Pisarz stworzył i wypracował własną formułę książki sensacyjno-przygodowej. Wykorzystał klasyczne wzorce detektywistyczne, opierając schemat każdej z przygód na zdarzeniach związanych z poszukiwaniem i ochroną dzieł sztuki, ale zarazem niezbyt odległych od naszych codziennych doświadczeń. Zaspokajając dziecięcy głód przygód, nie chciał stwarzać świata zastępczego, fikcyjnego. Nawet w ostatniej części cyklu o wymownym tytule „Pan Samochodzik i człowiek z ufo” wszystkie nadziemskie zjawiska sprowadził do ludzkich wymiarów. Doskonale zdaje sobie sprawę, że dla psychiki dziecka bardzo ważne są procesy identyfikacji. Dlatego Nienacki nigdy nie wykracza poza realne sytuacje, jakie może przeżyć każdy. Przekonuje, że wielka przygoda wcale nie musi zamykać się w kręgu kosmicznych fantazji i nadnaturalnych zjawisk.
Temu podporządkowana jest koncepcja centralnej postaci. Pan Tomasz, dla przyjaciół Samochodzik, nie ma w sobie nic z supermana. To raczej every-man: historyk sztuki, etatowy referent w ministerstwie. Jego siłą jest pasja i wiedza oraz dziwny wehikuł, niepozorny i śmieszny z wyglądu, a w rzeczywistości nadzwyczaj sprawny samochód-amfibia. Jest symbolem rozpoznawczym, łączy tradycjonalizm i nowoczesność, samodzielność i wszechstronność. Powtórzmy, są to wszystko konkrety: autentyczny historyk sztuki z ministerstwa, autentyczny samochód pewnie z demobilu.
Kazimierz Tarnas wypełnił ekran samymi pozorami. Z książki „Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic” zaczerpnął sensacyjny wątek zagadki z szesnastego wieku. Lecz zamiast wprowadzać widza w labirynt sprzecznych racji, niepokoić wyobraźnię i wskazywać kolejne szczeble prowadzące do rozwiązania rebusu pozostawia rzeczy własnemu biegowi. W filmie wiele się mówi o Różokrzyżowcach, Stole Przymierza, Katzu i Kelleyu ale są to wszystko ozdobniki. W rezultacie rozwiązanie przychodzi niby deus ex machina wśród błysków, grzmotów i totalnego zamieszania.
Reżyser skupił uwagę na „unowocześnianiu” tła. Przeszłość i teraźniejszość postanowił poszerzyć o przyszłość. Poczciwy wehikuł zastąpił super maszyną godną Jamesa Bonda, która sama jeździ, mówi, a w razie potrzeby potrafi zamienić się w latający talerz. Ale obok cudów techniki znalazło się też miejsce dla dawnych magów, ukrytych skarbów, legendarnego Golema i w ogóle cudów z pogranicza baśniowości. Trochę tego za dużo. Tym bardziej, że zderzenie czasów minionych z wizją przyszłości nie stworzyło syntezy. Każdy z elementów ciąży w swoją stronę, jakby pochodził z innej opowieści.
I nie wiadomo, do czego potrzebny tu był pan Tomasz ze swoją pasją, wiedzą i talentami dedukcyjnymi na miarę Sherlocka Holmesa. Na ekranie bardziej przypomina mechanicznego cyborga niż człowieka przejętego swą misją. Pozbawiony osobowości, snuje się otoczony podobnymi mu, bezbarwnymi marionetkami. Reżyser nie stara się nawet ukryć sznurków, jakimi wywołuje ich reakcje, a bezradni aktorzy zaprezentowali możliwości dokładnie na miarę teatru lalek.
Na tym właściwie można by skończyć uwagi o filmie „Pan Samochodzik i praskie tajemnice" i szybko o nim zapomnieć, gdyby nie zastanawiające kuriozum. Dlaczego reżyser kazał czeskim aktorom mówić po polsku? Bo próbują - nawet wówczas, gdy rozmawiają między sobą. Niemiłosiernie kaleczona polszczyzna brzmi fatalnie i trzeba wiele silnej woli, aby coś zrozumieć. W czasach, kiedy dzieci mogą usłyszeć poprawną polszczyznę tylko w teatrze i w kinie (bo na co dzień słyszą bełkot), pomysł reżysera Tarnasa może doprowadzić do szewskiej pasji.
MACIEJ MANIEWSKI